Odpowiedź

Ucieczka z Prus Wschodnich - wspomnienia z końca wojny i przeprawy przez Zalew Wiślany

Na Zalew można się było dostać tylko przez prowizoryczne mosty zbudowane przez saperów, będąc zaś na lodzie trzeba się było ściśle trzymać dróg wytyczonych za pomocą ściętych drzew, prętów i tym podobnego materiału...

Zalew Wiślany
Zalew był jeszcze zamarznięty, na brzegach jednak lód zaczynał już topnieć. Na tę olbrzymią krę lodową, jaką właściwie był wówczas Zalew Wiślany, można się było dostać tylko przez prowizoryczne mosty zbudowane przez saperów, będąc zaś na lodzie trzeba się było ściśle trzymać dróg wytyczonych za pomocą ściętych drzew, prętów i tym podobnego materiału. Z tego co wiem, przeprawa odbywała się tylko nocą. Przy wejściach na lód stały „łańcuchowce wehrmachtu” (żandarmeria wojskowa) i partyjniacy w mundurach – zatrzymywali oni wszystkich mężczyzn zdolnych do służby wojskowej, by wcielić ich do pospolitego ruszenia (volkssturmu). Za zdolnego do służby uchodziło się chyba od czternastego roku życia, zaś górnej granicy w ogóle nie było. Ja cały czas przepychałem się do przodu, pokazując się tym ludziom celowo, bo miałem za każdym razem nadzieję, że i mnie zatrzymają. Byłem przecież członkiem Hitlerjugend, w której wpajano nam, że musimy bronić ojczyzny! Jeszcze w Biskupcu cieszyłem się na myśl o tym, że będę kopał rowy przeciwpancerne. Wszyscy mieliśmy już przydział w kieszeni – ja miałem jechać na początku lutego na czternaście dni w okolice Kłajpedy. Posuwający się naprzód front zniweczył te plany. A teraz, podczas przeprawy na Zalew, wspomniani funkcjonariusze ku memu zmartwieniu nie wyłowili mnie z tłumu – tak, taki człowiek był wtedy głupi!

Na lodzie Zalewu Wiślanego

Poważnym problemem podczas przeprawy był fakt, iż chłopom, którzy nad Zalew dotarli wozami konnymi, tak jak my dotarliśmy pieszo lub pojazdami wehrmachtu, wolno było teraz zatrzymać na wozie tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Wszystkie inne bagaże, jakie dotąd ze sobą wieźli, musieli zrzucić, by zabrać kobiety i dzieci. My piesi nie mieliśmy problemów z bagażem – i tak już niczego nie mieliśmy! Te parę drobiazgów, które jeszcze nam pozostały (chyba wyłącznie trochę bielizny i prowiantu) niosła moja starsza siostra i ja. Poza tym domyślam się, że mama miała przy sobie jakieś dokumenty, pieniądze i kartki żywnościowe – były to w tamtych czasach rzeczy niezbędne. Oprócz tego musiała zajmować się młodszym rodzeństwem. Moja najmłodsza siostra urodziła się w 1941 roku, miała więc wówczas cztery lata i prawie bez przerwy trzeba ją było nieść na rękach. Mniejsze dzieci mogły podczas przeprawy jechać na wozie. Rolnik, któremu nas przydzielono, oczywiście bardzo pomstował, ponieważ musiał zrzucić ze swojej furmanki prawie wszystko. Starsze dzieci – moja starsza siostra i ja – musiały iść pieszo obok wozu. Nie było to zbyt przyjemne – na lodzie zdążyła już się utworzyć warstwa wody sięgająca do kostek, mieliśmy mokro w butach. Jakby tego było mało, panował akurat siarczysty mróz, jakieś 25 stopni, przynajmniej w nocy. W ciągu dnia, gdy świeciło słońce, było trochę cieplej, ale w nocy było niesamowicie zimno. Przeprawa przez zalew trwała aż do rana. O tej porze roku było to nie wcześniej niż o szóstej lub w pół do siódmej. Nie pamiętam niestety, o której godzinie wchodziliśmy na lód, myślę jednak, że było to ok. 22-23. W każdym razie dopiero o świcie dotarliśmy na drugi brzeg. Minęło jeszcze jednak sporo czasu, zanim mogliśmy postawić nogę na stałym lądzie. Wejście na ląd nie było wcale łatwe – w miejscu tym brzeg mierzei był dosyć stromy. Także tutaj z lodu na ląd prowadził prowizoryczny most, potem trzeba było jeszcze pokonać strome wzniesienie, by dostać się na drogę. Tuż przed przejściem na ląd nadleciały myśliwce. Zaczęły ostrzeliwać kolumnę. Niektórzy chłopi wpadli w panikę i próbowali dostać się na ląd także poza wytyczonymi przejściami. W nocy woda na brzegach wprawdzie zamarzła, ale lód nie był wystarczająco silny, by utrzymać przejeżdżające wozy – pod kilkoma lód się załamał, potopili się ludzie i konie. do góry... wspomnienia...



Na Mierzei Wiślanej
Kiedy w końcu dotarliśmy do drogi wiodącej przez środek Mierzei, nasz chłop zrzucił z wozu nieproszonych gości. Dlaczego właściwie to zrobił? Nie wiem, wóz jechał teraz w końcu prawie pusty. Chyba był zły, że stracił przez nas znaczną część swojego dobytku. W każdym bądź razie szliśmy dalej pieszo wzdłuż Mierzei, najczęściej bezdrożem. Tak było chyba nawet lepiej, bo jedyna droga, jaka ciągnęła się wzdłuż Mierzei, była tak zapchana pojazdami wehrmachtu i kolumnami uciekającej ludności cywilnej, że idąc lasami obok drogi znacznie szybciej posuwaliśmy się naprzód. Wszędzie walał się porozrzucany dobytek, porzucony przez tych, którzy przechodzili tędy przed nami: pościel, koce, odzież i całe walizki. Początkowo szliśmy w kierunku Gdańska, potem nas zawrócono. Podjechały puste ciężarówki wehrmachtu, zabierały kobiety z dziećmi i wiozły je w przeciwnym kierunku – do Neutief, będącego przedmieściem Piławy (Pillau/Bałtijsk). Oczywiście nie stało się to wszystko jednego dnia. Jedną noc mama spędziła z młodszym rodzeństwem w kawiarni w pobliżu plaży. Wywalczyła tam sobie najpierw miejsce, a potem my podaliśmy jej młodsze dzieci przez okno, tak iż mogła tam z nimi spędzić noc we w miarę znośnych warunkach – co prawda w pozycji siedzącej, lecz przynajmniej pod dachem. Ja nocowałem z moją starszą siostrą na zewnątrz. Mimo siarczystego mrozu nie stanowiło to większego problemu – pamiętam, że później jeszcze wszyscy razem spędziliśmy co najmniej jedną noc w ten sposób. Pozbieraliśmy porozrzucane w okolicy bezpańskie pierzyny, derki i inne przydatne rzeczy, zbudowaliśmy z nich coś w rodzaju namiotu i przespaliśmy w nim całą noc owinięci w puchowe pierzyny. Nie przypominam sobie, by było nam szczególnie zimno lub niewygodnie, w każdym razie przetrwaliśmy to wszyscy bez szwanku.

Przeprawa przez Zalew Wiślany. Fotografia z zasobów portalu www.mierzeja1945.prv.pl

Gdy dotarliśmy do Neutief stwierdziliśmy, że miejscowość ta jest już dość mocno zniszczona. Ludności miejscowej już nie było, domy stały puste. Zamknięte były też sklepy, nie można było niczego kupić. Zakładam, że zaopatrywała nas Narodowosocjalistyczna Opieka Społeczna (NSV). Zakwaterowano nas w piwnicy Miejskiej Kasy Oszczędności. Był to najprawdopodobniej schron przeciwlotniczy, bo wewnątrz znajdowało się wyjście awaryjne – grube stalowe drzwi na dwie zasuwy, jedną u dołu i jedną u góry. Drzwi pilnował uzbrojony mężczyzna z volkssturmu (pospolitego ruszenia). Do ich otworzenia potrzebne były obie ręce – pamiętam to tak dokładnie, bo właśnie te zasuwy przysporzyć mi miały wkrótce problemów. Podczas moich wędrówek po okolicy poznałem dwóch chłopców, mniej więcej w moim wieku. Byli to chłopcy ze wsi, którzy do Neutief dotarli furmankami. Wszystkie te wozy kazano odstawić na ogromnym placu w pobliżu portu. Stała tam ogromna ilość wozów drabiniastych i furmanek wszelkiego typu – częściowo pustych, po części jeszcze z załadowanym bagażem. Co stało się z końmi, tego nie wiem – nie było tam ani jednego. Poznani przeze mnie chłopcy mieli na swoim wozie jeszcze trochę produktów żywnościowych, między innymi mąkę i słoninę. Dlatego nie zostałem z rodziną, lecz zakwaterowałem się z moimi nowymi kolegami w opuszczonym mieszkaniu, które znajdowało się w pobliżu, jakieś 100 metrów od wspomnianego schronu. Było to śliczne mieszkanie na parterze, szyby w oknach były co prawda powybijane, ale poza tym niczego nie brakowało – była sypialnia z dwoma lóżkami, kuchenka węglowa była sprawna, więc mogliśmy w niej napalić, było drewno, garnki, naczynia, po prostu wszystko. Moi koledzy wytopili ze słoniny smalec i upiekli faworki (chrusty), dokładnie takie, jakie były u nas w domu zawsze na sylwestra. Przedtem jednak „zorganizowaliśmy” jagody. We wspomnianej Kasie Oszczędności były schody prowadzące z pomieszczeń operacyjnych do piwnicy – do naszego schronu. Na górze stał stale ktoś z volkssturmu i, uzbrojony w karabin, pilnował piwnic. Mimo iż miasto było opuszczone i domy stały puste, nie wolno było oczywiście nic z nich zabierać. Wszędzie wisiały plakaty „szabrowników stawiamy pod mur”.
Przeprawa przez Zalew na bojerach

W schronie, w którym zakwaterowana była moja rodzina, był zakamarek, którego wspomniany człowiek z volkssturmu nie widział ze swego stanowiska. W zakamarku tym znajdowało się kilka piwnic z zapasami. Poprzedzielane były one ściankami i drzwiami z listw drewnianych. Szpary między tymi listwami były na tyle szerokie, że można było zajrzeć do środka i sprawdzić, co się tam znajduje. Tak właśnie odkryliśmy jagody zawekowane w butelkach. A ponieważ moi koledzy wpadli na pomysł, by do faworków zrobić zupę jagodową, postanowiliśmy te jagody stamtąd wyciągnąć. Jeden z nas stał na czatach, ja zaś z drugim z chłopców usunąłem drut, którym przymocowany był zamek. Miałem wtedy na sobie krótką zieloną kurtką z kieszenią wewnętrzną po lewej stronie. Do niej wsadziłem jedną butelkę, a drugą schowałem pod pachą po prawej stronie. Powoli szliśmy w kierunku stalowych drzwi z dwiema zasuwami, by wyjść na zewnątrz. Chciałem otworzyć zasuwy jedną ręką, bo drugiej potrzebowałem do innych celów. Nie dało rady, a ja odruchowo użyłem drugiej ręki, zapominając na chwilę, że trzymam nią butelkę z jagodami. Butelka oczywiście się spod pachy wyślizgnęła i roztrzaskała z hukiem o podłogę, barwiąc wszystko na niebiesko. Skamienieliśmy ze strachu, tym bardziej ze strażnik z volkssturmu natychmiast krzyknął „Stać! Nie ruszać się!”. Udało nam się jeszcze w porę otworzyć drzwi i uciec. Biegliśmy bez końca! Nie pobiegliśmy do „naszego” mieszkania, które znajdowało się w pobliżu, lecz prawie na drugi koniec miasta, tak bardzo się baliśmy. Ale nikt nas nie dogonił. Poszliśmy z powrotem, zrobiliśmy sobie zupę jagodową, faworki i po raz pierwszy od dłuższego czasu mogliśmy najeść się do syta. Trochę chyba jednak przesadziliśmy lub kompozycja jagód z faworkami nam zaszkodziła, ponieważ żołądek zaczął się buntować i zwróciliśmy te dobra w niezbyt przyjemny sposób. W mieszkaniu natomiast pozostaliśmy do końca naszego pobytu w Piławie.

Heinrich Ehlert - fragment wspomnień
Wpomnienia zostały pozyskane w ramach projektu: "Prusy Wschodnie w świetle wspomnień".
Autor projektu: Cezary Bazydlo

Całość wspomnień p. Ehlerta jest na stronie: http://jugendzeit-ostpreussen.de/pl/biskupiec.html

 

Komentuj